Przedostatni dzień miał lekki smak melancholii. Przez ostatnie półtora tygodnia udało mi się zobaczyć naprawdę sporo, ale też powoli zaczynałam się czuć „jak w domu”: mapa coraz częściej szła w odstawkę, zaczęłam kojarzyć gdzie są tanie owoce, a jakie są najlepsze jogurty, gdzie jest papierniczy etc 😀 Także znów leniwie chodziłam sobie po mieście, stąd też stosunkowo mała ilość zdjęć, bo „ale to już było” 🙂
Przykładowo, nie dający się uchwycić sąd, Tribunal Supremo, bodajże, ale nie dam sobie głowy uciąc:
A na Plaza de Santa Ana jest uroczo, ale nie o poranku, bo dopiero się wszystko budzi do życia, krzesła i parasole poskładane i jakoś tak „wymarle” jest 😛 Ale bez zmian stoją pomniki Lorki i Calderona de la Barki:
Pomysłowość i artyzm zaskakują na każdym kroku 🙂
Czymże byłby Madryt bez flamenco??
Kolejne kultowe miejsce to Ateneo, miejsce spotkań czołowych literatów:
Po tym wszystkim wylądowałam w Palacio de Comunicaciones (pisałam już o nim dwukrotnie, to tez biały strzelisty i rozłożysty budynek na Plaza de Cibeles – placu z rydwanem :)), tym razem obraz od środka:
Budynek ma kilka pięter, przed wejściem trzeba się „prześwietlić”, czyli przepuścić bagaż przez skaner 😛 Z większymi plecakami chyba nawet nie wpuszczają, ale nie wiem czy mi się z innym pałacem nie myli 😛 W każdym razie, jest tam oczywiście sklepić z pamiątkami, ale to co widać powyżej to wystawa fotografii mody, ale też w innych salach były reportaże fotograficzne na inne tematy. Ponadto są też kąciki czytelnicze (nawet była jedna książka o Polsce) z ciekawymi albumami, restauracja (a jakże) a nawet punkt widokowy za 2 euro 😀
Ukulturalniwszy się, przyszedł czas na obiad, a gdzie? Wyjątkowo nie w Montaditos (tam wylądowałam wieczorową porą na ostatnie tinto 😦 ), a tym razem w Museo del Jamón, czyli w słynnym Muzeum Szynki (o którym też już wspominałam). Pomimo dwóch poziomów sal restauracyjnych (myślę, że razem mieszczą ponad 100 osób), ustawiała się kolejka do stolików, także zanim usiedliśmy zszedł chyba kwadrans. Dobrze, że trafił nam się stolik w najdalszym kącie, bo przynajmniej nie czułam na sobie spojrzeń ludzi z kolejki, wypatrujących, kto już kończy jeść 😛 Jedzenie pyszne (paella, tortilla i te sprawy :D), gorąco polecam! Niestety dopadł mnie kryzys chorobowy, zakrztusiłam się ryżem i myślałam że się uduszę, także po muzeum wylądowałam w aptece w celu zakupu magicznego hiszpańskiego syropu. Pomagał, ale głównie jeśli w międzyczasie się nie odzywałam… 😀