… I nadeszła smutna chwila ostatecznego zamknięcia walizki, wyjścia z pokoju i oczekiwania na transfer. Żeby nie było zbyt smutno, dali nam intrygującego kierowcę :D:D

No więc, siedzimy w tej poczekalni, czujnie obserwując drzwi, a tu nagle incognito wchodzi pewien facet. Na oko po 50-tce, siwy, z dziwnym wyrazem twarzy, no jak nic aktor Leslie Nielsen 😀 Zachowywał się też, jakby grał w komedii 😀 Wszedł powoli, wyprostowany, lekko uśmiechnięty. Idzie środkiem, lekko przechyla głowę w lewo, konspiracyjnie zerka na nas i cicho acz szybko pyta: „rainbow tours?” My oczywiście potakujemy, że „si”, a on ze stoickim spokojem poszedł dalej, w głąb hotelu. 😀 Hmmm….a my siedzimy, no bo nie wiemy co się dzieje, facet się dowiedział z jakiego jesteśmy biura, ale my nie wiemy czy on do nas, czy co 😀 Podjęliśmy męską decyzję: pakujemy się do busa :D:D my z Agą oczywiście w pierwszym rzędzie, żeby sprawdzać  drogę (do San Pedro trafimy z zamkniętymi oczami 😀 )

No i tak, przez 45 minut kontemplowałyśmy piękne andaluzyjskie widoki. Dziwne uczucie, bo z jednej strony się już chce wracać do swojej łazienki ( 😛 ), ale z drugiej tak by się chciało zostać!

Na lotnisku już na nas czekał nasz boski rezydent, z którym wymieniłam kurtuazje. Po hiszpańsku oczywiście 😀 Wchodząc do samolotu też uprzejmościom nie było końca, do wszystkich zasuwam „Hola” i „Buenas tardes„, i dopiero w środku się zorientowałam, że my przecież nie mamy hiszpańskiej załogi, tylko pewnie czeską jak w tamtą stronę… 😀

Lot zdecydowanie niewygodny i zimny 😦 Może już byłam zbyt zmęczona, nie wiem, w każdym razie krótkie spodenki to nie było odpowiednie ubranie na te kilkanaście stopni o 2 w nocy 😀

Ale nie ma co, było warto 🙂 Zdjęcia jak zdjęcia, ale co widziałam, czego się dowiedziałam to moje 🙂 Na przykład w Sevilli się dowiedziałam, że słynne hiszpańskie byki toro bravo 2 tysiące lat temu były również w Polsce 🙂 A wiecie czemu na Katalończyków mówi się „polacos” [hiszp. Polacy]? Dlatego, że dawno dawno temu, za górami i za lasami ( 😛 ) kiedy to przemysł tkacki kulał w Hiszpanii a prężnie działał w Polsce, do Madrytu sprowadzano krosna z Polski. Nikt ich jeszcze nie umiał obsługiwać, więc producenci polscy przyjeżdżali razem ze sprzętem i instruowali miejscowych. Po godzinach siedzieli sobie w barach i rozmawiali, i oczywiście nikt ich nie rozumiał 🙂 Wtedy utarło się, że jeśli ktoś mówi w jakimś dziwnym języku, to z pewnością to Polak 🙂 A tymczasem, do stolicy zaczęli napływać Katalończycy, posługujący się swoim dialektem, z kastylijskim nie mającym wiele wspólnego. I też sobie tak rozmawiali, i nikt ich nie rozumiał, więc madrytczycy wywnioskowali, że to muszą być Polacy 🙂 Takim oto sposobem do dziś na Katalończyków wołają „polacos” 🙂

A tajemniczy gitano śpiewający po Alhambrą? Plac hiszpański w Sevilli, Wielki Meczet w Kordobie, lotnisko na Gibraltarze? 🙂

A mała sukienka flamenco dla Mai? 🙂 Choćby po to warto było jechać! 😀 I po całą masę pocztówek i folderków, magnesików i breloczków! :D:D No nic, teraz mi tylko pozostaje… planować przyszłoroczne wakacje! 🙂 🙂 🙂 🙂 🙂