Po pierwszej nocy wstałam nieprzytomna 😀 Jakoś mi odsypianie całego sezonu w pracy nie idzie. Druga sprawa, że jestem nałogowym śpiochem… 😀
Także jakoś się zebrałam, sprawdzam pogodę w internecie, a tu kurczę zapowiadają deszcze i 13 stopni. No ładnie. Zapowiada się cały tydzień w moim jednym sweterku. Nic to, owinięta szalem wyszłam na zewnątrz gotowa do podboju miasta. Przez moje mini-okienko na patio za bardzo nie byłam świadoma warunków pogodowych, więc zdziwiłam się, widząc chodniki mokre, jakby całą noc lało. Taaaaa….
Weszłam więc do metra, żeby tego nie oglądać i się nie dołować.
Ale nie będę jeździć cały dzień metrem przecież 😀 Także wysiadłam tam, gdzie zawsze trafiam, jak nie mam pomysłu gdzie iść, czyli do parku Retiro 🙂 Wiążę z nim bardzo przyjemne (i ciepłe, bo sierpniowe) wspomnienia, w związku z czym, zawsze chętnie tam wracam, choćby na chwilę (zabrzmiało, jakbym co najmniej kilka razy w roku tam bywała, haha). Oczywiście zawsze muszę mieć mapę pod ręką, bo zazwyczaj tracę orientację gdzie wyjdę jak skręcę w tą, a nie inną alejkę. Kto nie pamięta mojego Retiro z przed roku, zapraszam tu.
Nawet te same miejsca wyglądały zupełnie inaczej. Rok temu przepalone sierpniowym słońcem liście smętnie wisiały na drzewach, wysuszonych, zmęczonych. Teraz, początkiem października, zobaczyłam je w całkiem innym świetle – drzewa były wręcz napuszone złotymi i miedzianymi liśćmi. To tak jakby zobaczyć po latach dawno nie widzianego znajomego. Z drugiej strony, wtedy niebo było błękitne, radosne, a teraz biało-szare, aż złowrogie, nieprzyjazne. W pustawym parku więcej było kotów, wiewiórek i wszelakiego drobiu niż ludzi. Ale cóż, to nie wakacje tylko jesień, większość ludzi jest zajęta swoimi obowiązkami, przy takiej pogodzie nikt nie włóczy się po parku, turyści zostają w centrum miasta. Dzięki temu mam ten komfort, że bez problemu robię zdjęcia tzw. „bez ludzi” 🙂
A oto i zagadka: jak się nazywa poniższa alejka?? 😀
I tak szłam szłam w nieznane drzewa…
…aż doszłam do ciekawego pomnika:
Oczywiście jak można przypuszczać, nie pamiętam ani w którym to jest miejscu (północna część parku raczej) ani jak się to konkretnie nazywało, w każdym razie w głębi jest krzyż. Dość oryginalny, sprawia wrażenie inkaskiego. Na pewno jest to miejsce związane z Ameryką Południową.
Na około tej muszli-ołtarza stały kamienne ławki, na których oparciach znajdowały się przeróżne herby:
Ten na górze po prawej to zapewne herb Madrytu – wnoszę po charakterystycznym miśku z drzewem. Poniżej regiony Kastylia-León (hiszp. Castilla-León. Słowo „castillo” znaczy „zamek” a „león” to oczywiście lew) oraz Kastylia La Mancha, tzw. Stara Kastylia, region wielu zamków.
Jednak nie zabawiłam długo wewnątrz murów parku. Moje bystre oko dostrzegło nieopodal budynek „Casa Árabe”, czyli coś w stylu Centrum Kultury Arabskiej. Budynek w stylu neomudejar stał się siedzibą tejże instytucji w 2008 roku. Drugi taki ośrodek w Hiszpanii znajduje się na południu kraju, w Andaluzji, a dokładniej w Kordobie. Tam jest to o tyle logiczne, że Andaluzja przepełniona jest wpływami arabskimi. Plus otwarcia siedziby madryckiej jest taki, że wreszcie można dowiedzieć się czegoś więcej o tej kulturze od osób kompetentnych. Jak usłyszałam w lokalnej telewizji, pomimo, że Hiszpanię od Afryki dzieli zaledwie 14 kilometrów, wiedzą o niej niewiele, a informacje, które docierają na Półwysep są w zasadzie negatywne: terroryzm, zamachy, porwania. W Casa Árabe można uczyć się języka arabskiego (literackiego jak również wielu dialektów, np. marokańskiego), skorzystać z biblioteki, posłuchać muzyki (tradycyjnej ale też np. hip hopu). Źródło: Telemadrid.
Daleko nie uciekłam, odszedłszy budynek na około, wróciłam do Retiro inną bramą 🙂 I cóż, oczywiście wpadłam na koty:
Słodziaki, nawet się czasem na mnie popatrzyły, no ale większego kontaktu nie nawiązaliśmy, pomimo moich prób dwujęzycznych.
Kolejny obiekt, który zwrócił na siebie moją uwagę to ruiny XI-wiecznego kościoła Św. Izydora:
Opuszczając ruiny, dotarłam do drobiu.
Drób się aktualnie pindżył, zamiast pozować. W związku z tym, wyszło, jak wyszło 🙂
Po chińskim domku, kolejne ptactwo na mej drodze:
A potem już trafiłam na rejony bardziej mi znane, pomniki wzniesione na cześć i chwałę Kuby. W sensie, że wyspy.
Żeby było bardziej wiarygodnie i egzotyczne, powstawiali lokalne stwory.
Pomnik kolejny był oczywiście z koniem, bo w Madrycie i takich figur nie brakuje.
Pomnik Generała Martineza Camposa wzniesiony został przez „patriotów i żołnierzy”, jak głosi inskrypcja. Co więcej, pomnik stoi tam od lat 110, czyli szmat czasu.Porzucając za sobą pomniki, udałam się w okolice słynnego stawu z pomnikiem króla Alfonsa. Tym razem obeszłam go od tyłu, i mój detektywistyczny nos wywęszył potoczek, z którego staw się zrobił. Bądź na odwrót? Mniejsza z tym :p
Pogoda do kitu, bo co chwilę pada, w związku z czym ławki są mokre i nawet przysiąść na chwilę nie ma gdzie. Jedynie w kawiarni, ale przecież nie będę chodzić ciągle po kawiarniach…
Otóż to. Parasol ciągle w pogotowiu, żeby aparacik nie ucierpiał na opadach (atmosferycznych). Usiadłam na lanczyk, kaweczka, krułasancik, i jest super. Lekko zimno, ale co tam. Wśród nielicznych turystów angielsko-skandynawskich wyjęłam mój magiczny zeszycik, pióro (bynajmniej nie gęsie) i przystąpiłam do pisania. W obecnych czasach, jakże zdigitalizowanych, osoba z zeszytem wygląda nieco archaicznie, ale uważam, że nic nie zastąpi papieru – lubię sobie co jakiś czas poczytać taki dziennik z podróży, przypomnieć co wtedy czułam, jak było zimno, z kim rozmawiałam, co widziałam. Pamięć ludzka jest zawodna, takie chwile szybko ulatują z pamięci. Niczym zwinne wróble, rzekłabym, aby zgrabnie zawiązać do kolejnego wątku…
Otóż jak widać na powyższym obrazku, miałam towarzystwo 🙂 Odstawiwszy talerzyk z okruchami po croissancie z jamón serrano, zwabiłam wróbla. Najpierw tylko wróbla-zwiadowcę. Potem tenże wróbel kiwnął łebkiem na kumpli, no i się zlecieli. Zupełnie im nie przeszkadzało, że robiłam zdjęcia – najpierw tabletem, bo był pod ręką, potem aparatem, bo lepsza jakość, a widzę, że uciekać nie zamierzają. Jak sobie pojadły, zasiadły na krześle na przeciwko, żebym nie czuła się samotnie.
Nie omieszkałam połączyć się ze światem, i zaprezentować im moich nowych znajomych 😉
Wybiła 12, słońca nie widać. Chłodnawo
Trudno się mówi, chłodnawo, nie chłodnawo, turysta musi wziąć się w garść i ruszać dalej. W międzyczasie zaczepiła mnie jakaś lokalna Cyganka, że „weź kup ode mnie to źdźbło a będziesz bogata”. Dobra dobra. Nie ze mną te numery 😀
Kierując się w stronę wyjścia zostałam zaczepiona przez jakiegoś hiszpańskiego młodziana, czy nie wiem jak dość do bramy tej i tej. Otóż nie wiem. Nie wiem też, czy szłam tak pewnie, że sprawiałam wrażenie osoby znającej wszystkie alejki tegoż parku? Któż to wie!
Potoczyłam się w strony mi znane (zupełnie przypadkiem, nie planowałam tego), na Cuesta de Moyano, opisywaną przeze mnie rok temu.
Na tejże uliczce jest mega mega dużo używanych książek. Wiedziałam, że na 99% nic nie kupię, ale książki działają na mnie jak magnes i chyba jakieś pół godziny zajęło mi przejście tej krótkiej ulicy. Znów dała o sobie znać moja szpiegowska strona mocy, i co znalazłam? A to:
Byłam o krok od zakupu, ale opamiętałam się, że bez sensu, żeby poezja zalegała u mnie na półce, bo w ogóle to nie moja bajka, a dla kogoś może to być cenny nabytek. Tłumaczenie zbiorowe, głównie przez Polaków z tego co pamiętam. Było jeszcze sporo książek i albumów o Auschwitz, także widać, z czym się nasz kraj kojarzy.
Ostatnie zdjęcie tego dnia jest doprawdy osobliwe:
Knajpka ta znajduje się przy ulicy Atocha, ale jako, że jest to sieciówka, to jest w zasadzie wszędzie. Nie wiem, czy godne polecenia, gdyż się tam nie stołowałam 🙂
Nieco zmęczona chodzeniem i pogodą postanowiłam się zastosować do lokalnych zwyczajów, i po zrobieniu najpotrzebniejszych zakupów żywieniowych wróciłam do hotelu na siestę. Było to idealne posunięcie, bo parę minut po zamknięciu bramy się mega mega rozlało, potem zrobiła się z tego burza. Także pięknie mnie Madryt przywitał, nie ma co :p
restlessjo said:
Bardzo piękny 🙂 Witam!
PolubieniePolubienie